Każda choroba weryfikuje nasz plany. Czasem wywraca nasz świat do góry nogami, czasem wymaga przewartościowania pewnych rzeczy, a czasem tylko chwilowej zmiany planów. Wszystko zależy od tego jaka jest ta choroba, czy jest uleczalna czy nie. Duża zależy też od naszego nastawienia do choroby, od naszego charakteru i psychiki. Diagnoza spada jak grom z jasnego nieba. Przychodzi nagle, niespodziewanie.
Nie da się przygotować na chorobę. Nie da się zaplanować, że wtedy i wtedy będę chory, więc do tego czasu muszę korzystać z życia. Nie jest prawdą, że chorują i umierają tylko starsi ludzie. To taki przestarzały stereotyp, który funkcjonuje wśród tego ''zdrowego'' społeczeństwa.
Kiedy byłam małą dziewczynką planowałam, że będę mieć męża, dzieci, dom i panią do sprzątania. Chciałam mieć dużo pieniędzy. Na tyle dużo, by nie musieć pracować. Jednak chyba myślałam, że te pieniądze spadają z nieba, bo w ogóle nie przeszło mi przez myśl, że żeby je mieć, muszę najpierw na nie zapracować. Bawiłam się często w dom. Z kuzynem, z koleżankami, z Rodzicami. W taki zwyczajny dom, w którym są rodzice, dzieci, ciepły obiad, mama zajmująca się domem. W dzieciństwie nie widziałam choroby, a szpital znałam tylko dlatego, że odwiedzałam w nim Dziadków. Ale tu pojawia się ten stereotyp - starszy człowiek - szpital - śmierć. Naturalna kolej rzeczy.
Jako nastolatka marzyłam o dużej karierze. Myślałam trochę o tym, by związać się z muzyką. Potem chciałam zostać sławną pisarką. Trochę wcześniej marzyłam o tym, by być aktorką albo tancerką, bo o tym marzy większość dziewczynek. Myślałam, że będę mieć chłopaka, potem męża, dzieci, mieszkanie i tak dalej. Myślałam, że miłość zdarza się tylko raz, że ten, którego poznam teraz, będzie na zawsze. O tym, że nic nie jest na zawsze przekonałam się już nie raz :) W moim nastoletnim świecie nie było chorób, szpitali, w ogóle nie miałam o tym pojęcia. Chciałam takiego życia jak w książkach, w filmach. Na pewno nie było w nim miejsca na chorowanie, obniżenie samooceny, złe samopoczucie, odmawianie sobie czegoś.
I nagle zaczęło się dziać coś złego. Pewnie przez to, że z racji osłabienia i zmęczenia objawami ze strony brzucha wpadłam w apatię, nie zauważałam większości rzeczy, albo po prostu nie chciałam ich zauważać. Świat, który tak idealnie sobie wyobrażałam i życie, które już sobie zaplanowałam, wszystko nagle legło w gruzach, zawaliło się. Oczywiście, że nie chciałam się z tym pogodzić. Pytałam ''dlaczego?''. Pytałam siebie, Boga, rodziców, lekarzy, innych ludzi. Był żal, złość, pustka i zawieszenie. Patrzenie w sufit, jakby tam zaraz miała pojawić się moja odpowiedź na pytanie dlaczego. Wiedziałam, że jak wyjdę ze szpitala zmieni się wszystko, a moje plany będę musiała skreślić i napisać je od nowa.
Upalne lato, wieczór, przed chwilą przeszła burza. Zrobiło się już ciemno, mimo, że jeszcze nie była późna godzina. Cisza po burzy, wszystko zwolniło, uspokoiło się. Obserwowałam świat przez szpitalne okno, widziałam tylko kawałek nieba i pełno innych szpitalnych okien. Czułam się tam zawsze jak w jakiejś fabryce, więzieniu, ogromnym budynku, z którego nie można wyjść. Leżałam pod kroplówką, nie miałam siły siedzieć. Słyszałam tylko ciche dźwięki sprzętu medycznego i kapanie kropelek kroplówki. W sumie nic mnie nie bolało, nic złego się nie działo. Ja po prostu byłam zmęczona tym martwieniem się, przejmowaniem i zadawaniem sobie na przemian pytań ''dlaczego?'' i ''co będzie dalej?''. Spoglądałam tylko w okno a potem znowu w sufit. Pamiętam, że oprócz mnie wtedy na sali nie było nikogo. Wszedł On. Zapytał tylko jak mam na imię. Usiadł na brzegu łóżka, dotknął mojej ręki i powiedział ''Ja wiem, że wszystkie Klaudie to silne dziewczyny! Pamiętaj o tym''. Nic nie odpowiedziałam, próbowałam się uśmiechnąć. Wstał i sobie poszedł. Najpierw pomyślałam, że pewnie wszystkim to mówi, tylko zmienia imiona ;) A potem przypomniałam sobie wyraz jego twarzy i jego oczy i to, że wszystko to wyrażało niesamowitą prawdę. A może po prostu był dobrym aktorem i miał dar przekonywania? Nie wiem... Wiem, że to był dla mnie duży przełom. Uwierzyłam, że mimo całego tego syfu, który ostatnio się wydarzył, dam sobie radę. Do tej pory w najtrudniejszych chwilach słyszę jak jego głos wypowiada w mojej głowie słowa ''Jesteś silna!''.
Wróciłam do domu i przestałam planować. W moich planach nie było męża, dzieci, domu i rodziny. W moich planach nie było już żadnej dużej kariery. Zaczęło liczy się tylko to, by codziennie pilnować tego, by przyjąć leki, zjeść odpowiednie dla mnie jedzenie, starać się nie denerwować i przede wszystkim zacząć myśleć o sobie. To ostatnie do tej pory średnio mi wychodzi ;) Zaczęło liczyć się zdrowie, zaczęło liczyć się to, żebym dobrze się czuła. Na tyle dobrze, by móc jakoś funkcjonować. To jest trochę tak, że oprócz remisji, na tą chwilę nie chcę więcej od życia. Ze wszystkim innym sama sobie poradzę, sama sobie to wezmę. Przecież jestem silna :)
Nie da się przygotować na chorobę. Nie da się zaplanować, że wtedy i wtedy będę chory, więc do tego czasu muszę korzystać z życia. Nie jest prawdą, że chorują i umierają tylko starsi ludzie. To taki przestarzały stereotyp, który funkcjonuje wśród tego ''zdrowego'' społeczeństwa.
Kiedy byłam małą dziewczynką planowałam, że będę mieć męża, dzieci, dom i panią do sprzątania. Chciałam mieć dużo pieniędzy. Na tyle dużo, by nie musieć pracować. Jednak chyba myślałam, że te pieniądze spadają z nieba, bo w ogóle nie przeszło mi przez myśl, że żeby je mieć, muszę najpierw na nie zapracować. Bawiłam się często w dom. Z kuzynem, z koleżankami, z Rodzicami. W taki zwyczajny dom, w którym są rodzice, dzieci, ciepły obiad, mama zajmująca się domem. W dzieciństwie nie widziałam choroby, a szpital znałam tylko dlatego, że odwiedzałam w nim Dziadków. Ale tu pojawia się ten stereotyp - starszy człowiek - szpital - śmierć. Naturalna kolej rzeczy.
Jako nastolatka marzyłam o dużej karierze. Myślałam trochę o tym, by związać się z muzyką. Potem chciałam zostać sławną pisarką. Trochę wcześniej marzyłam o tym, by być aktorką albo tancerką, bo o tym marzy większość dziewczynek. Myślałam, że będę mieć chłopaka, potem męża, dzieci, mieszkanie i tak dalej. Myślałam, że miłość zdarza się tylko raz, że ten, którego poznam teraz, będzie na zawsze. O tym, że nic nie jest na zawsze przekonałam się już nie raz :) W moim nastoletnim świecie nie było chorób, szpitali, w ogóle nie miałam o tym pojęcia. Chciałam takiego życia jak w książkach, w filmach. Na pewno nie było w nim miejsca na chorowanie, obniżenie samooceny, złe samopoczucie, odmawianie sobie czegoś.
I nagle zaczęło się dziać coś złego. Pewnie przez to, że z racji osłabienia i zmęczenia objawami ze strony brzucha wpadłam w apatię, nie zauważałam większości rzeczy, albo po prostu nie chciałam ich zauważać. Świat, który tak idealnie sobie wyobrażałam i życie, które już sobie zaplanowałam, wszystko nagle legło w gruzach, zawaliło się. Oczywiście, że nie chciałam się z tym pogodzić. Pytałam ''dlaczego?''. Pytałam siebie, Boga, rodziców, lekarzy, innych ludzi. Był żal, złość, pustka i zawieszenie. Patrzenie w sufit, jakby tam zaraz miała pojawić się moja odpowiedź na pytanie dlaczego. Wiedziałam, że jak wyjdę ze szpitala zmieni się wszystko, a moje plany będę musiała skreślić i napisać je od nowa.
Upalne lato, wieczór, przed chwilą przeszła burza. Zrobiło się już ciemno, mimo, że jeszcze nie była późna godzina. Cisza po burzy, wszystko zwolniło, uspokoiło się. Obserwowałam świat przez szpitalne okno, widziałam tylko kawałek nieba i pełno innych szpitalnych okien. Czułam się tam zawsze jak w jakiejś fabryce, więzieniu, ogromnym budynku, z którego nie można wyjść. Leżałam pod kroplówką, nie miałam siły siedzieć. Słyszałam tylko ciche dźwięki sprzętu medycznego i kapanie kropelek kroplówki. W sumie nic mnie nie bolało, nic złego się nie działo. Ja po prostu byłam zmęczona tym martwieniem się, przejmowaniem i zadawaniem sobie na przemian pytań ''dlaczego?'' i ''co będzie dalej?''. Spoglądałam tylko w okno a potem znowu w sufit. Pamiętam, że oprócz mnie wtedy na sali nie było nikogo. Wszedł On. Zapytał tylko jak mam na imię. Usiadł na brzegu łóżka, dotknął mojej ręki i powiedział ''Ja wiem, że wszystkie Klaudie to silne dziewczyny! Pamiętaj o tym''. Nic nie odpowiedziałam, próbowałam się uśmiechnąć. Wstał i sobie poszedł. Najpierw pomyślałam, że pewnie wszystkim to mówi, tylko zmienia imiona ;) A potem przypomniałam sobie wyraz jego twarzy i jego oczy i to, że wszystko to wyrażało niesamowitą prawdę. A może po prostu był dobrym aktorem i miał dar przekonywania? Nie wiem... Wiem, że to był dla mnie duży przełom. Uwierzyłam, że mimo całego tego syfu, który ostatnio się wydarzył, dam sobie radę. Do tej pory w najtrudniejszych chwilach słyszę jak jego głos wypowiada w mojej głowie słowa ''Jesteś silna!''.
Wróciłam do domu i przestałam planować. W moich planach nie było męża, dzieci, domu i rodziny. W moich planach nie było już żadnej dużej kariery. Zaczęło liczy się tylko to, by codziennie pilnować tego, by przyjąć leki, zjeść odpowiednie dla mnie jedzenie, starać się nie denerwować i przede wszystkim zacząć myśleć o sobie. To ostatnie do tej pory średnio mi wychodzi ;) Zaczęło liczyć się zdrowie, zaczęło liczyć się to, żebym dobrze się czuła. Na tyle dobrze, by móc jakoś funkcjonować. To jest trochę tak, że oprócz remisji, na tą chwilę nie chcę więcej od życia. Ze wszystkim innym sama sobie poradzę, sama sobie to wezmę. Przecież jestem silna :)
Komentarze
Prześlij komentarz